Facet ucieka przed policją, trafia na przesłuchanie do filmu. Dostaje angaż, trafia do Hollywood. Tam musi trenować swoje aktorstwo – zostaje na niby detektywem. Szkoli go gej. Początek jego fikcyjnego śledztwa to kilka realnych trupów i wielki burdel, w którym nic nie gra jak powinno.
Teraz napiszę coś cholernie podejrzanego, co zaświtało mi wczoraj w głowie: gdyby cały film byłby bardziej poukładany i składny, to mógłby bez problemów aspirować do czegoś w rodzaju młodszego brata... „Pulp Fiction”. Black nie przywiązał wagi do kluczowych momentów w fabule – cały początek zabawy w detektywa zwyczajnie się nie klei i gryzie w mózg przy próbie ogarnięcia sobie tego w głowie. Również kolejne fakty są podawane widzowi cholernie chaotycznie, nie dałem rady zapamiętać nawet, ile tu jest gejów (właśnie – Val Kilmer był gejem czy hetero?). To samo w przypadku drugiej połowy filmu, gdy to jednak sprawa okazuje się niedokończona.
Co polubiłem w tym filmie: na pewno najlepszą narracja w historii kinematografii.:) Aktywny dialog z widzem. Miałem się zamknąć, zastanowić, usiąść cicho. Nawet powiedział mi do widzenia. Poza tym, komiczne sceny i dialogi – szkoda, że ich sobie nie zanotowałem, bo już teraz trudno sobie jakąś przypomnieć. Na pewno zarżnięcie małej dziewczynki piłą mechaniczną („Będę aktorką!”) oraz ruletka („Włożyłem jedną kulę, prawda?”).
O, i z chęcią zobaczę następny film Blacka, jeśli takowy powstanie kiedyś.
7/10